wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział 13

Mattchew

– Wiele razy ćwiczyliśmy i omawialiśmy taktykę, ale chyba nic się nie stanie, gdy powtórzę ją po raz ostatni – powiedział Ted  pół godziny przed rozpoczęciem meczu z Puchonami. – Podczas gry z Hufflepuffem  nie będziemy musieli atakować tak ostro, jak to było ostatnim razem przy Slytherinie. Musimy im dać trochę odsapnąć, bo zapewne pamiętacie,  jak ich potraktowali Ślizgoni. Oczywiście nie będą mieli tak łatwo, trzeba pamiętać, że w tym roku nabyli nowych, dobrych zawodników. James, ty jak zawsze lataj wyżej od wszystkich i wypatruj znicza. Widok z góry daje ci  o wiele więcej możliwości. Matt, ty masz prawą stronę boiska, a Fred lewą. Brońcie i atakujcie zawodników. Oby wam się udało tak grać jak ostatnim razem. Blair, wiesz co robić. Po prostu broń. Wiem, że jesteś w tym świetna, teraz tylko pozostaje kwestia, żeby inni też to wiedzieli. Michelle i John, liczę, że uda nam się  mieć kafel ciągle w rękach. U nas liczy się szybkość. Ja, będę na środku boiska i spróbuję przechwycić kafla. 
Ostatnio udało nam się załatwić nowe miotły, które są nieco szybsze od Wiciosztychów 112  Puchonów.
Myślę, że mamy szansę by wygrać ten mecz.
Kiedy zabrzmiał gwizdek, wszyscy weszliśmy na boisko. Zimowe słońce  oślepiło nas, gdy wydostaliśmy się z mroku szatni.
Komentator, Gideon Thomas z Ravenclawu, przedstawił nas widowni. Zaraz potem  zbliżyła się do obu drużyn profesor Hooch i ostrzegła nas, byśmy grali czysto. Kapitanowie, czyli Ted Lupin i Alex McGillary,  ścisnęli sobie bardzo mocno dłonie, o mało ich nie łamiąc . Zajęliśmy pozycje na miotłach i wystartowaliśmy na gwizdek nauczycielki latania na miotle. 
– Puchoni przejęli kafla! Emma Ward[1] mknie jak strzała i zbliża się do bramek przeciwnej drużyny. Michelle wraz z Tedem doganiają uroczą i niesamowicie piękną brunetkę. 
– Ehm… Thomas, myślę, że nie powinieneś faworyzować zawodników – zwrócił mu uwagę profesor Slughorn. Gideon puścił tę uwagę mimo uszu. 
– Jordan przejęła kafla tuż przed rzutem Ward. Roberts[2] spróbował jej go odebrać, ale ona podała go Luwrowi, który trafił do bramki, jednocześnie dodając Gryfonom  dziesięć punktów – komentował dalej Thomas. 
Przez jakiś czas nic szczególnego się nie działo. Odbiłem parę razy tłuczka w stronę zawodników przeciwnej drużyny, dzięki czemu nasi po raz kolejny zdobyli  kafla.
Alex był dzisiaj wyjątkowo spokojny, latając swobodnie na miotle i nie robiąc nikomu szkód. Jedyną podejrzaną sprawą było to, że bez przerwy przyglądał się Potterowi.
Prowadziliśmy osiemdziesiąt do trzydziestu, a znicz wciąż się nie pokazywał. Odbiłem tłuczka w stronę Robertsa, który akurat trzymał kafla. McGillary był jednak szybszy i uchronił swojego zawodnika,  celując prosto w miotłę Jamesa. Miałem zbyt mało czasu, by podlecieć i odbić magiczną piłkę  w inną stronę. Już bałem się, że trafi szukającego, gdy w ostatnim momencie Fred nadleciał i skierował tłuczka, co było chyba jego największym błędem w życiu, w stronę Alexa. Ten tylko się uśmiechnął. Wskazał   na drugiego pałkarza. 
Potter zauważył znicz i pognał w jego stronę. Dalej akcja potoczyła się naprawdę szybko. Pałkarze z przeciwnej drużyny w tym samym momencie z wielką siłą skierowali tłuczki na Jamesa,  nie zdążył się nawet uchronić, gdy oba w niego trafiły. Runął na ziemię. 
Przerażony,  jak najszybciej poleciałem w jego stronę. Wtedy zauważyłem złotą kuleczkę w jego ręce.
– Złapałem.  – Uśmiechnął  się z ekscytacją, a  zaraz potem zemdlał. 

Albus

Wbiegłem jak najszybciej do skrzydła szpitalnego i podszedłem do łóżka,  gdzie leżał mój starszy brat. Był w dalszym ciągu w śpiączce. Usiadłem na skraj  łóżka. Z zaniepokojeniem czekałem, aż się obudzi. Co jakiś czas przychodzili i odchodzili ludzie, by sprawdzić,  czy wszystko z nim w porządku. Siedziałem przy nim całe po południe, gdy wreszcie z ulgą zobaczyłem, jak otworzył  oczy.
– C-co się stało? – wydusiłem  wreszcie.
– Nie słyszałeś? Wygraliśmy! – powiedział  z wielkim entuzjazmem i spróbował usiąść, ale najwyraźniej złamane kości jeszcze nie odrosły. Skrzywił się.
– James. Co się stało ? Nie było mnie na meczu, a zbyt wiele osób nie pałało do tego, by mi opowiedzieć, co się wydarzyło.
– Nie było cię na meczu? – zapytał smutno.  
No tak, zapewne tylko to do niego dotarło. Czasem naprawdę nie wierzyłem, że można się zachowywać tak jak on.
– Nie, Roxanne poprosiła mnie, bym ją przepytał z ostatnich tematów, a stwierdziła, że na meczu będzie za głośno – westchnąłem.
– Nie mogłeś jej przepytać po meczu? – zdziwił się.
– Nie. Przecież mieliśmy świętować wygraną. 
– Ale przecież nie mogłeś wiedzieć, że wygramy – uświadomił mi.
– Niby tak, ale w końcu to oczywiste. Nasi ścigający są niesamowici i ty, ty też jesteś… – nie szło mi zbyt dobrze chwalenie brata – ty też jesteś dobry, okej? – Wreszcie wydusiłem. Uśmiechnął  się usatysfakcjonowany. 
– Och, naprawdę? Jesteś pewien, że tylko dobry? – dopytywał się niewinnym głosikiem.
– Umm… Taa... Jestem pewien – nie  mogłem znieść dalszego upokorzenia. – Ale wytłumacz mi, co się stało na boisku?  
– To za ciężka i zbyt brutalna historia  dla takich dzieciaczków jak ty.  – Postanowił  się ze mną podroczyć, jednak gdy zauważył moją minę, postanowił przestać –McGillary mnie zaturbował tłuczkami.  – Wzruszył  ramionami, co było w jego przypadku naprawdę ciężkie.
– Czemu miałby to robić? – Zmarszczyłem  brwi.
– Bo się nie lubimy.
Na tym postanowił zakończyć  rozmowę, mówiąc, że musi sobie uciąć drzemkę. 

[1] Emma Ward – ścigająca Puchonów, na trzecim roku w Hogwarcie.
[2] Paul Roberts – ścigający Puchonów, na piątym roku w Hogwarcie. 

Jeśli przeczytałeś/aś skomentuj
A oto rozdział XIII
Miał wyglądać nieco inaczej, ale nie zawsze udaje nam się zrobić tak,
jak chcemy.
-A



poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 12

Roxanne

Gdy już zrelacjonowałam z Rose  to,  co dostałyśmy pod choinkę, rozległo się pukanie do drzwi. Okazało się, że to Albus.
– Cześć! Co dostałeś,  Al? Spodobał ci się mój prezent? – zawołała Rose, zanim chłopak jeszcze zdążył zamknąć drzwi.
– Tak! Jest cudowny – przyznał.
– Też tak sądzę. Sama sobie bym coś takiego sprawiła, ale już raczej nie wypada. Albus się zaśmiał.
– Dziewczyny, muszę wam coś pokazać… – zaczął Potter.
– Sweter, który uszyła babcia Molly na ciebie nie pasuje? A może się nieco rozpruł? – przerwała mu nasza kuzynka, snując domysły.
Westchnęłam.
– Rose! Daj dojść mu do słowa – zawołałam.
– Tak, masz rację. Przepraszam.  – Nie  wydawało się, jakby było  jej przykro. 
Albus wyjął z kieszeni kawałek pergaminu, a zaraz po tym różdżkę.
– Al! Nie można używać czarów poza szkołą. Wiesz o tym przecież – przypomniałam spanikowana.
– Cicho – syknął zrozpaczony. – Dajcie mi coś pokazać.
Natychmiastowo zamilkłyśmy. Albus mruknął słowa: Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego , a zaraz po tym stuknął różdżką w papier. Rose zabrała mu kawałek papieru  jak najszybciej i zaczęła się w niego wpatrywać, wyszukując czegoś nadzwyczajnego. Natychmiastowo na jej twarzy wymalowało się zdumienie. Podbiegłam do niej.
– To jest… to jest mapa Hogwartu! – zawołała zdziwiona.
– Skąd to masz? – spytałam dociekliwie. Po chwili doszedł do mnie pewien fakt.  – Al! To jest nielegalne. Gdyby Longbottom się dowiedział…
– Dlatego mu nie powiemy – przerwała mi Rose.
– Rose! Nie można tak. To jest złe. Od kogo to dostałeś?
– Nie wiem – wyznał Albus – Ale nie dramatyzuj. Jestem pewien, że nie łamiemy regulaminu.  – Zacisnęłam  usta. – A nawet jeśli, patrz,  jakie to jest potrzebne! Tu są wszystkie tajne przejścia.
– Świetnie – warknęłam i wyszłam z pokoju. Jak zawsze nikt nie chciał mnie słuchać, a ja miałam przeczucie, że to się źle skończy.

Scorpius

– Nie sądzicie, że potrawy przyrządzone  przez Fantazję na te święta są wyśmienite? – Matka  spróbowała nawiązać jakąkolwiek rozmowę.
– Tak, są niesamowite – przyznał tato, spoglądając na nas znad zupy.
– A tobie,  Scor, co najbardziej smakuje?
– Nie mów do mnie Scor. Proszę –wywarłem nacisk   na ostatnie słowo.
Nienawidziłem, gdy tak do mnie mówiła. Co prawda nie cierpiałem  jej każdego skierowanego do mnie słowa . Było wypełnione taką sztucznością i pogardą Jeszcze niedawno  musiałem codziennie wysłuchiwać jej narzekań. Gdy się od tego uwolniłem, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać tutaj, nawet jeśli to były tylko¬ – a może aż? – dwa tygodnie. Zdecydowałem się na to  tylko i wyłącznie z powodu taty. Wiedziałem, że nie będzie zbytnio szczęśliwy z powodu, że święta musi spędzić z żoną i swoją matką. Głupio by się czuł w obecności samych kobiet, co jestem w stanie zrozumieć.
– Scorpiusie, jak ci mija pierwszy rok w Hogwarcie? – odezwała się do mnie babcia Narcyza, z  końca stołu dla dwudziestu osób.
– Mam dwójkę najlepszych przyjaciół.
– Kto to taki? – starała się okazać zainteresowanie.
– Chris Zabini i Lavender Smith – odpowiedziałem z taką uprzejmością, na jaką tylko mnie było stać.
– Chris… czyli Christopher, tak? – powiedziała bardziej do siebie. – Draconie, czyż ty nie przyjaźniłeś się z Zabinim? Takim przystojnym czarnoskórym chłopcem? – tym razem zwróciła się do mojego ojca.
– Tak, najprawdopodobniej to jest jego syn – odezwał się z niechęcią tato.
– Świetnie. Widzę, że Scorpius nie tylko przejął wygląd po tacie,  a zarówno charakter i upodobanie do odpowiednich ludzi.  – Babcia  chyba myślała, że mnie komplementuje.
Słyszałem,  kim był tato. Nie chciałbym skończyć jak on. Nie chciałbym stawać po tej złej stronie. Wiedziałem, że dziadek był w Azkabanie. Rodzice mi nigdy tego nie powiedzieli, ale pewnego razu podsłuchałem,  jak o nim mówią . Jak mówią  o przeszłości. Dziwne. Ze mną nigdy nie poruszali tego typu tematów. Nie wiedziałem o nich praktycznie nic, przynajmniej  z tego, co się działo kiedyś. Jasne. Wiele razy słyszałem, że przeszłość nie ma znaczenia. Przecież to już się zdarzyło. Jednak to wszystko  mnie nurtowało. Wieczne tajemnice, szeptanie do siebie wieczorami,  a zarazem słodkie uśmiechanie się, jakby wszystko było w porządku.

James

Większość świąt spędziłem wraz z Louisem i Fredem w swoim pokoju. Jak zwykle wymyślaliśmy nowe kawały i żarty, którymi będziemy mogli  zasypać różnych uczniów i Filcha czy panią  Norris.
W święta zawsze było cudowne. Nasze trio świetnie się dogadywało , ale musiałem przyznać, nie było to  to  samo,  co z Mattchewem. W zasadzie już od jakiegoś czasu, dokładnie od kłótni Freda z Mattem, nasza grupa składała się tylko z trzech osób. Ja, Louis i jeden ze starszych o rok kumpli . Z a każdym razem, gdy byliśmy z Mattem, nie wspominaliśmy o Fredzie, a gdy z Feddie’em ,  na odwrót .
Tym razem byłem w pokoju sam z Louisem, bo Freds poszedł zwinąć parę potrzebnych produktów z mugolskiego sklepu, dość daleko położonego od Siedliska, na nasze nowe psikusy. Bawiłem się zniczem, by zająć jakoś ręce. W pewnym momencie Loui się odezwał.
¬– Co masz zamiar zrobić z Alexem? – spytał. – Czy on w ogóle cokolwiek zrobił?
– Spokojna głowa – powiedziałem radośnie. – Co jakiś czas próbuje nasłać na mnie jakieś słabe zaklęcia, ale są strasznie proste do odwołania. Jednak on też nie ma zbyt łatwo. Słyszałem ostatnio, z  poufnych źródeł, że ostatnio dość często  wybucha mu atrament w twarz, torba się dziurawi, książki zostają zalewane, czy pojedyncze  strony z poręczników, akurat podobno te,  z których  będzie miał test, się wyrywają i gdzieś gubią. – Uśmiechnąłem się złośliwie. – Ale nie można się nadto przejmować. Słyszałem, że to dopiero początek  jego małego piekła.
– Możliwe, że twojego też.  – Brak  wiary mojego przyjaciela za każdym razem się ujawniał.
Wzruszyłem ramionami.
– Możliwe. W końcu nikt nie wie, co przyniesie czas.
Przez jakiś czas ponownie się nie odzywaliśmy. Wróciłem do bawienia się małą złotą piłeczką. Puszczałem ją, by odleciała jakieś pół metra nade mną i ponownie ją  łapałem.
– James, myślisz, że Fred w końcu pogodzi się z Mattem? – zapytał nagle.
– Może – odpowiedziałem lekceważąco. W końcu to była sprawa tamtej dwójki.
Ponownie puściłem i złapałem znicza.
– Bez jednego z nich  wszystko jest inne. Mam nadzieję, że wkrótce będzie jak dawniej, bo chyba tego nie wytrzymam. Nie zauważyłeś, że przez to robimy gorsze kawały i są to zazwyczaj niewypał?  Boj ę się, co będzie z tym,  co planujemy, przecież to dopiero będzie akcja… Nie poradzimy sobie osobno.
– Myślę, że do tego czasu się pogodzą.  – Spróbowałem  się uśmiechnąć pocieszająco.

Jeśli przeczytałeś/aś skomentuj
Muszę was przeprosić za dwie rzeczy:
Rozdział jest krótrzy niż zamierzałam.
Następne rozdziały, pewnie zostaną dodane z opóźnieniem.
-A

wtorek, 29 lipca 2014

Rozdział 11

Rose

Nadszedł okres świąteczny. Hogwart wyglądał jak z bajki. Szczególnie świątecznie była przyozdobiona Wielka Sala. Ogromne choinki, które przytargał Hagrid, stały przy ścianach, były na nich powieszone przez profesora Flitwicka  i Daviesa bombki, pierniczki, lukrowe laseczki i inne tego typu ozdóbki. Jednak najbardziej przyciągającą wzrok dekoracją choinki   był pyłek, który świecił się tak, że wyglądało to jakby zdjęto gwiazdy z nieba i postanowiono je umieścić na świątecznym drzewku. Śnieg prószył z sufitu, na siedzących przy stołach uczniów.
Przy praktycznie każdym wejściu do sali znajdowały się jemioły. Duchy śpiewały kolędy, a Filch marudził, że jest coraz więcej błota, a zarazem cieszył się, że nadchodzą ferie świąteczne i wreszcie będzie mógł odpocząć od niewdzięcznych bachorów. Zostały ostatnie dni wpisywania się na listę pozostałych uczniów w Hogwarcie.
Jednak mnie to nie dotyczyło. Wybierałam się na święta do babci i dziadka. Co roku odbywały się u nich święta. Cała rodzina, czyli dwadzieścia sześć osób, zbierała w Siedlisku, domu zamieszkiwanym przez dziadków. Zawsze wyśmiewałam z rodzeństwem tę nazwę. Była taka absurdalna i nigdy nie mieliśmy pojęcia,  czemu się tak nazywa. W zasadzie, jeszcze do  niedawna nawet nie pojmowałam, co to jest siedlisko.
W Siedlisku,  znajdowało się piętnaście sypialni, w tym dwie były nigdy nie zamieszkane. Dom został podzielony na pojedyncze mieszkania, w których zazwyczaj mieściły się po dwa pokoje. Dodatkowo w każdym  znajdowały się  łazienki, saloniki i nieużywane  kuchnie, korzystano z nich jedynie, gdy ktoś zgłodniał w nocy i zbytnio obawiał się skradania do kuchni głównej, gdzie znajdował się ogromny stół dla ponad trzydziestu  osób. Właśnie w niej zawsze jedliśmy posiłki.
         Już nie mogłam się doczekać babcinych obiadów, plotek dorosłych i wygłupów z młodszą częścią rodziny. Bardzo oczekiwałam również wujka, Charliego. Był samotny, jednak co jakiś czas przywoził ze sobą z Rumunii jakieś miłe partnerki. Jego związki nigdy nie trwały dłużej niż rok, a jednak dziewczyny okazywały się przesympatyczne . Przywoził on również bardzo wyszukane prezenty.
W ostatnim tygodniu szkoły,  lekcje minęły naprawdę szybko. Nawet się nie zorientowałam, gdy znalazłam się w przedziale w Londyn  Express, wracając do domu.

Marietta

Przez chwilę wodziłam wzrokiem w tłumie, próbując znaleźć mamę. Gdy wreszcie ją dojrzałam,  uśmiechnęłam się serdecznie i do niej podbiegłam, by się przytulić po długiej rozłące. Puściłam torby i wtuliłam się w nią  jak najmocniej, by ponownie poczuć znajomy zapach kogoś, komu można ufać, przy kim się mogę poczuć się bezpiecznie. Stałyśmy tak przez chwilę. Ludzie nas taranowali, ale mnie i mamę to  nie obchodziło. Chciałam tylko, poczuć bliskość kogoś, kto mnie kocha i nie zawiedzie.
– Tęskniłam.  – Usłyszałam  jej głos  tuż  przy uchu.
– Ja też – odpowiedziałam i pocałowałam ją w policzek. 
Odsunęła się ode mnie.
– Koniec tych czułości. Mam dla ciebie niespodziankę.  – Wzięła  moje walizki i ruszyła w stronę samochodu. W trakcie drogi powrotnej do domu trajkotałyśmy o tym, jak bardzo się cieszymy, że wreszcie się widzimy.
– Więc co to za niespodzianka?
– Nie mogę ci powiedzieć – stwierdziła ze śmiechem. – Inaczej nie byłaby  to niespodzianka.
– Oj,  no powiedz! Proszę! – zawołałam, miałam nadzieję , przekonująco.
– No dobra. Zrobiłam twoje ukochane ciasto! Tiramisu! – wydała z siebie zadowolony pomruk. – Cieszysz się?
– Jasne! – Przytuliłam  ją mocno.
Gdy tylko wróciłyśmy do domu, zabrałyśmy się za szykowanie wigilijnej  kolacji. Większość dań  wykonała już mama, jednak ja uparłam się, że przygotuję resztę. Nie miała nic przeciwko. Włączyłyśmy naszą ulubioną kasetę ze składankami wykonanymi przeze mnie i jak najszybciej skończyłyśmy robotę, co jakiś czas coś podjadając.
– Biegnij do pokoju, ja poukładam wszystko na stole – powiedziała mama. Udałam się do swojego pokoju, gdzie zabrałam się za czytanie,  niedokończonej przeze mnie jeszcze książki. Pochłonęła mnie tak zupełnie, że nie usłyszałam  jak mama mnie zawołała  na kolację wigilijną. Dopiero gdy wkradła się do mojego  pokoju i   spokojnie  to obwieściła, ruszyłam z nią do średniej wielkości salonu. Usiadłyśmy razem przy stole nieco za dużym dla dwóch osób, ale także za małym dla trójki, jednak stół był właśnie posłany  dla trzech osób.
– Mamo, dla kogo jest to trzecie posłanie? – zapytałam,  siadając na swoim miejscu.
– Zapewne dla niespodziewanego gościa…
– Mamo! Czy ponownie postanowiłaś posłać  dla taty?
– Nie… Przestań.
– On nie wróci. Wiesz o tym.
– Marietta, przestań – wydusiła. – Chodź, odmówimy modlitwę i weźmiemy się za jedzenie.
Wykonałam prośbę mamy, jednak wcześniej zabrałam trzecie posłanie. Przez resztę kolacji postanowiłam nie mówić nic o tacie.
– Jak zawsze zrobiłyśmy za dużo jedzenia – zaśmiała się mama, gdy już byłyśmy najedzone, a masa dań jeszcze została.
– Jak tam u ciebie? Dobrze minęło ci to pół roku? – zapytałam.
– W porządku. Miałam parę sprzeczek z współpracownicami. Ogólnie było dobrze. W dodatku… dostałam awans! – Zapiszczałyśmy razem  z radości i przytuliłam mamę.
– Gratuluję! To cudowne. Jestem z ciebie taka dumna.
– Wiem, dziękuję. A u ciebie, skarbie? – spytała mnie opiekuńczo Cho.
– W porządku– skłamałam.
– Możesz mi wszystko powiedzieć, wiesz o tym, prawda?
– Wiem.
– A ja czuję, że coś się dzieje. Opowiedz mi.
– Jest to,  co zawsze – wydukałam.
– Masz problem z koleżankami?
Prychnęłam.
– Problem? One są okropne. Nieważne,   co zrobię, jak chcę pomóc,  zawsze jest wszystko źle, nawet wtedy, gdy jest dobrze!
– Nie przejmuj się nimi.  – Mama  złapała mnie za rękę i uśmiechnęła się kojąco.
– Próbowałam. Dodatkowo jest taka małpa ze Slytherinu. Lavender Smith. 
Mama skrzywiła się na to nazwisko.
– Smith, mówisz?
– Taa… Ona jest jeszcze gorsza niż cała zgraja tych wszystkich dziewczyn z mojego dormitorium. Zawsze się wywyższa, w dodatku, odkąd zaprzyjaźniła się z tym Scorpiusem Malfoyem – Cho niezauważalnie drgnęła na to imię – stała  się jeszcze gorsza. 
– W końcu spotkasz kogoś dobrego i los się do ciebie uśmiechnie – pocieszyła mnie mama.
– Miejmy nadzieję – mruknęłam i wzięłam ostatni kęs już chłodnej, wegetariańskiej  lazani.

Albus

Kolacja świąteczna była nieziemska. Jedzenie w Hogwarcie było cudowne, jednak nie dało się go porównać do kuchni babci. Następnego dnia rano, stos prezentów leżał przy moim łóżku. Pokój  dzieliłem z Hugonem. Jak najszybciej zacząłem rozpakowywać prezenty z mojej kupki. Była ich masa. Na początek wziąłem od babci i dziadka. Był to dziergany sweter z literą A i masa bułeczek, batoników i innych słodyczy domowej roboty. Od Hugo dostałem paczkę czekoladowych żab, zaś od Lily fasolki Barty’ego Botta. James, Louis i Fred podarowali mi masę magicznych przedmiotów od Zonka. Roxanne przesłała grubą książkę, jak mówi  „wartą przeczytania”. Rose wysłała mi – nie wiem jak, zdobyte  – autografy mojej ulubionej drużyny quddicha, Strzał z Appleby, i książkę o nich. Victorie i Ted podarowali mi gitarę, bo kiedyś powiedziałem im, że bardzo chciałbym się nauczyć grać. Oczywiście miała jakieś magiczne właściwości, ale to postanowiłem rozgryźć później. Wujek Charlie dał mi figurkę smoka, który się ruszał i zionął ogniem. Od rodziców Freda i Roxie dostałem największy na świecie skup przedmiotów od Magicznych Dowcipów Weasleyów. Hermiona i Ron podarowali mi również książkę i magiczną zakładkę, która zapewne była pomysłem Ronalda. Mama wysłała poradnik,  jak obchodzić się z dziewczynami.
– Al, idę się pochwalić Lily,  co dostałem. Poczekaj tu, okay ? – oznajmił    Hugo, na co przytaknąłem. 
Już miałem runąć na łóżko, gdy zauważyłem kopertę na samym dnie paczek. Otworzyłem ją. Ku mojemu zdziwieniu, znajdował się tam poskładany kawałek pergaminu. Ze środka wyleciała karteczka.
„Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego”
Z tyłu zaś było napisane:
 „Koniec psot”
I tyle. Przeglądałem  karteczkę do przyjścia Hugona. Dalej nie rozgryzłem,  o co chodzi. Przyglądałem się z zaciekawieniem kawałkowi  zniszczonego pergaminu. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że może coś powinienem na nim napisać. Spróbowałem. Nic się nie działo. Zakląłem.
„Przysięgam uroczyście, że knuje coś niedobrego”. „Koniec psot”. „Przysięgam uroczyście, że knuje coś niedobrego”. „Koniec psot”. „Przysięgam uroczyście, że knu…”
– Hugo! Muszę iść do toalety. Poczekaj – zawołałem, by odejść nachwalę od obecności Hugona  i jak najszybciej ruszyłem w stronę łazienki. 
Usiadłem na koszu do prania i zacząłem jeszcze intensywniej myśleć. Byłem już prawie pewien, że trzeba użyć czarów. Ale przecież nie mogłem używać ich poza szkołą. Byłem jednak tak bardzo ciekawy, co oznacza ten tajemniczy kawałek papieru. Wziąłem różdżkę do ręki. Tylko jaki ruch trzeba wykonać? Zaryzykowałem.
– Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.  – Uderzyłem  różdżką w papier. Przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie pojawił się napis.

Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz
Zawsze uczynni doradcy Czarodziejskich Psotników
Mają zaszczyt przedstawić:
MAPĘ HUNCWOTÓW

Zaraz po tym na pergaminie  zaczęły się rysować linie. Wpatrywałem się w to z szybko bijącym sercem. Przed sobą miałem mapę  Hogwartu.

Jeśli przeczytałeś/aś skomentuj
-A

poniedziałek, 28 lipca 2014

Rozdział 10

Lavender

Coraz więcej czasu spędzałam z Scorpiusem Malfoyem i Chrisem Zabinim. Chris był przystojnym, zabawnym i nieco dziwnym chłopakiem, zaś Scorpius miłym, zabójczo uroczym, czasem wrednym, ale i zarazem wspaniałym ślizgonem.
Z dnia na dzień myślałam o nim coraz więcej. Z miesiąca na miesiąc zakochiwałam się w nim coraz mocniej. Wraz z każdym płatkiem śniegu, który spadał na początek zimy, uzależniałam się od niego i jego obecności, że było to wręcz nie wyobrażalne. 
Spędzaliśmy w trójkę cały swój wolny czas. Poczynając od śniadania, kończąc na kolacji i pójściu spać. Nigdy się nie nudziliśmy. Śmialiśmy się i wygłupialiśmy, a także wyśmiewaliśmy nielubiane przez nas osoby. W pewnym momencie zapominałam już o moich starych fałszywych przyjaciółkach i ciążącej mi rodzinie. Nawet często nie rozpoznawałam mojego starszego brata, Cooka, mijanego na korytarzach. Przez większość czasu żyłam sobie beztrosko. Czasem odrabiałam lekcje, kiedy indziej olewałam nauczycieli i zadania domowe. W pewnym momencie nawet nie obchodziły mnie ujemne punkty dla mojego domu. W końcu miałam kumpli, z którymi spędzałam jak najlepiej czas.
Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, ruszyłam jak najszybciej na lekcję obrony przed czarną magią. Nie byłam spóźniona, jednak chciałam douczyć się zaklęcia, gdyż dzisiejszego dnia, profesor Goldstein miała sprawdzać, naszą poprawność rzucania go. Niestety, znając moje szczęście nie mogłam dojść spokojnie do klasy, nikogo nie spotykając. Przy schodach prowadzących na pierwsze piętro napotkałam mojego brata. Już go miałam wyminąć, ignorując go tak jak większość uczniów, gdy ten złapał mnie za ramię. Zirytowana odwróciłam się w jego stronę.
-Co jest, Cook? –Spytałam, sama zdziwiona, że odezwałam się do niego po imieniu.
– Wracasz na święta do domu? – zapytał mnie łagodnie, próbując oczarować mnie swoimi pięknymi, brązowymi oczami. Niestety miałam takie same, więc na mnie to nie działało. Często przyglądałam się im w lustrze, więc ich widok nie robił na mnie wrażenia.
– A jak myślisz? – było to pytanie retoryczne. Wszyscy wiedzieli jaka byłaby moja odpowiedź. Puchon westchnął głośno.
– Nie możesz tego zrobić dla mamy?
– A co ona dla mnie zrobiła? –rozdrażniłam się.
– Wiele – powiedział cicho.
– Nie sądzę – odpowiedziałam i wyrwałam się z jego uścisku. Chwilę po tym, znalazłam się pod klasą profesor Goldstein.
Na lekcji mieliśmy ćwiczyć w parach. Na moje nieszczęście trafiła mi się krukonka. Marietta Chang. Ciemnowłosa, drobna i nawet ładna dziewczyna.
– Na początek będziecie ćwiczyć zaklęcie Rictusepmra w parach, po piętnastu minutach, będę podchodziła do pojedynczych par i przypatrywała się, czy zaklęcie jest poprawnie rzucone. Oczywiście ci, co zaklęcie rzucą poprawnie i sprawnie, zarabiają do domu po pięć punktów, nieudacznicy, którzy nie będą potrafili go wyczarować, napiszą mi o nim esej na dwie i pół stopy. Tym, co zaklęcie pójdzie w pół dobrze. Załóżmy uda im się rzucić zaklęcie dopiero po chwili, mniej sprawnie, nic nie dostają. Do roboty – oznajmiła nauczycielka i wszyscy zajęli pozycje.
– Powodzenia – uśmiechnęła się do mnie serdecznie dziewczyna. Również się uśmiechnęłam, jednak nie był to szczery uśmiech. Można powiedzieć, że zaliczał się do kategorii ślizgońskich uśmiechów, był lodowaty i nieco fałszywy.
– START! – zawołała profesor i wszyscy unieśli różdżki w górę. Jak na komendę zaczęliśmy wymawiać formułkę zaklęcia, jednak nielicznym, udało się je rzucić poprawnie. W większości, co muszę ze smutkiem dodać, przytrafiło się to uczniom w niebieskich barwach, w tym, mojej partnerce. Upadłam na podłogę i zaczęłam się zwijać ze śmiechu. Czułam się, jakby łaskotało mnie niewidzialne pióro, a ja nie potrafiłam go w żaden sposób powstrzymać. Zaczęłam się turlać i śmiać jeszcze głośniej. Niektórzy popatrzyli na mnie jak na wariatkę i zabrali się do ponowienia próby rzucenia uroku. Po paru sekundach na ziemi znajdowało się więcej osób, torturowanych przez łaskotki. Wreszcie moja przeciwniczka odwołała zaklęcie. Jak najszybciej wstałam i sama ją zaatakowałam. Urok okazał się dobry i celny. Czarnowłosa piękność upadła na podłogę zwijając się ze śmiechu. Na jej nieszczęście ja, tak szybko nie pofatygowałam się, by odwołać Rictusemprę. Zdobyłam pięć punktów dla domu.

Louis

Schowałem się ponownie za swoją fortecą ze śniegu, na widok kolejnych białych kulek. Sam sięgnąłem po dwie i pragnąc pozostać niezauważonym przeturlałem się pod fortecę wroga. Rzuciłem śnieżki w Jamesa i jak najszybciej zwiałem w swą bezpieczną przystań. Jednak nie było mi dane zbyt długo się cieszyć zwycięstwem. James nagle wyrósł spod ziemi i obsypał mnie deszczem śniegowych kulek. Zaraz po tym zaczął się zwijać ze śmiechu.
– Gdybyś… tylko widział… swoją minę! – wydusił i dalej zaczął się śmiać. Dołączyłem do niego. Przez chwilę śmialiśmy się i ponownie obrzucaliśmy śnieżkami. W pewnym momencie kogoś zauważyliśmy. Okazało się, że na początku dróżki idzie Molly, Dominique i Michelle. Wymieniłem z Jamesem znaczące spojrzenia i skryliśmy się za fortecami. Bezpiecznie obserwowałyśmy trójkę gryfonek, które zbliżały się do nas o czymś żywo dyskutując. Kiedy dzieliło je od nas zaledwie parę kroków usłyszałem ciche gwizdnięcie. Złapałem jak największą ilość śnieżek i zacząłem atakować moją siostrę i jej koleżanki. Pisnęły i spróbowały się schronić. Ja wraz z Potterem zaczęliśmy się donośnie śmiać.
– Louis! James! Zabije was! –wrzasnęła zrozpaczona Dominique i rzuciła się na nas wraz z Molly i Shelle. Przez chwilę prowadziliśmy krótką bitwę- chłopcy przeciw dziewczyną, jednak niedługo po tym opadliśmy ze zmęczenia. Wszyscy bez wyjątku zaczęliśmy się śmiać. Lubiłem patrzeć na moją roześmianą siostrę. Tak rzadko uśmiech gościł na jej ładnej twarzy. Gdy zaczęło się ściemniać, cali przemoczeni wróciliśmy do Hogwartu. Ja z Jamesem przysiedliśmy na fotelach przy kominku, zaś dziewczyny ruszyły do swojego dormitorium. Jeszcze przez chwilę wodziłem wzrokiem za siostrą Matthew. Chociaż sam w głębi serca nie chciałem się do tego przyznać, coś czułem do tej dziewczyny.

***

Siedziałem jeszcze przez ponad godzinę z Jamesem w pokoju wspólnym, knując jakiś zabawny plan dokuczeniu Cookowi Smithowi, puchonowi z naszego rocznika, który miał z nami na pieńku. W pewnym momencie podeszła do nas zdenerwowana Victorie.
– James. Musimy pomówić. Teraz – powiedziała. 
Potter zmarszczył brwi i wstał bez słowa.
– Hej! Co tu się stało? – Zawołałem za nimi. – Vickuś, coś się dzieje? – podbiegłem do nich.
– Nieważne – burknęła siostra.
– Denerwuje się. Skoro James wie, myślę, że ja też powinienem – stwierdziłem z pełnym przekonaniem.
– Dobra, chodź, szybko – poddała się blondynka.
– Świetnie. Gdzie idziemy? – spytałem krocząc za nimi.
– Z dala od ludzi – Powiedziała i ruszyliśmy pustymi korytarzami w znalezieniu bezpiecznego miejsca. Wreszcie weszliśmy do pustej klasy.
– James – Zwróciła się do mojego czarnowłosego przyjaciela – Pamiętasz jak... yhm... mnie uratowałeś, przed Alexem? – Chłopak pokiwał twierdząco głową –  Świetnie! Hm... i wiesz, że on później trafił do skrzydła szpitalnego? Leżał tam prawie tydzień. Wiem, że wydarzyło się to stosunkowo dawno, ale on teraz chce się zemścić.
– To wszystko co mi chciałaś powiedzieć? – Zapytał chyba rozczarowany James.
– Tak – Zawołała zdziwiona Victiorie. – Posłuchaj. Alex McGillary chcę na ciebie 
A) napaść 
B) poskarżyć 
lub C) zrobić coś gorszego.
– Ostatnio już go znokautowałem.
– Ale pewnie przyjdzie z przyjaciółmi.
– No i co. Też mam kumpli. Najwyżej na mnie poskarży, a przecież dostałbym najwyżej szlaban.
– Zapewne u Goldstein.
– Miałem u niej masę szlabanów.
– W takim razie zrobi coś jeszcze gorszego – Wreszcie powiedziała cicho. Położyłem rękę na jej ramieniu.
– Nie skrzywdzi już nikogo. Nie pozwolimy na to – Przytuliłem ją, a ona to odwzajemniła. – James jest zawsze z kimś.
– Właśnie, ostatnio dałem sobie z nim radę – Dodał Potter.
– Racja, ale w zasadzie nie był na to przygotowany. Nie wiemy jak to się może skończyć, kiedy będzie inaczej. 
– Najwyżej się przekonamy – Powiedział wesoło James i ruszył do wyjścia.


Jeśli przeczytałeś/aś skomentuj

-A